ŚCIEŻKI ENDURO NA ISLANDII – KRAINA ŻYWIOŁÓW – ROWER ENDURO
Listopad 2015 pierwszy sezon dirty2ride zamknięty, planuje wyprawy na kolejny, szukam inspiracji w intrenecie i na forach rowerowych, przypadkiem trafiam na genialny spot reklamowy, w którym ikony światowego mtb Hans Ray i Steve Pat na rowerach typu full suspension bike, przemierzają Islandie. Pierwsza myśl musze tam pojechać! Zapragnąłem zdobyć Islandię na rowerze, lecz biorąc pod uwagę za i przeciw, stwierdzam ze jeszcze za wcześnie, trzeba to zaplanować rozsądnie. 2017 to dobry czas by pojechać, wiec zaczynam zbierać materiały o dostępnych islandzkich ścieżkach. Dirty2ride jest moim najmłodszym projektem, ale ma już spore doświadczenie. po dwóch latach przejechaliśmy razem Szkocje, podbiliśmy Walie, włoskie Jezioro Garda też nie stawiało nam oporu i wiele innych europejskich destynacji, ale Islandia na rowerze coś innego. To kraina ognia, lodu, ekstremalnych wiatrów i burz piaskowych, to dom dla ciągle aktywnych wulkanów i topniejących lodowców. Nie da się tam pojechać bez przygotowania, wszystko musiało być zaplanowane. Większość informacji znalazłem na forum rowerowe mtb. Spotkałem tez ludzi, którzy tam byli, przejechali i podzielili się ze mną doświadczeniem, dali mi cenne rady. Zbierając opinie w całość, wpisuje w kalendarz lipiec 2017 i stwierdzam, że to jest najlepszy czas na podój Islandii, na rowerach enduro.
Od pierwszej chwili warunek był jeden – nie jedziemy bez fotografa. Rysiek (ryszardzaleski.com) wpadł też na pomysł aby zaproponować Zumbi Cycles patronat tej wyprawy. Zna się z nimi i pamięta czasy rowerów budowanych w garażu. Teraz to poważna marka rowerowa, licząca się w świecie MTB… i dumą było dla nas, odkrywać Islandie na polskim rowerze. Zumbi, zaproponowało nam flagowy model roweru Enduro: F11 650B. Teraz już miałem wszystko, oprócz załogi. Wrzuciłem na FB post i w ciągu poł godziny zabrakło wolnych miejsc! Nic dziwnego, to przecież magiczne słowo Islandia. Każdy chce tam być, ale mało kto jest w stanie tam pojechać. Podczas podróży w nieznane, musieliśmy liczyć tylko na siebie, wiec skład teamu podlegał ścisłej selekcji. Padło na najbardziej sprawdzonych i niezawodnych rycerzy d2r. Zbiór najmocniejszych charakterów, niezawodnych przyjaciół, silnych osobowości i dobrych jeźdźców. Jeden za wszystkich wszyscy za jednego! Wspólnie zadecydowaliśmy, że zaczynamy od południowej części wyspy, to raj dla rowerzystów. Mamy tam wulkany, lodowce, gorące źródła oraz kilometry naturalnych singletracks-ów w przepięknej scenerii. Lipiec w Islandii to czas, kiedy dzień wygrywa z nocą. To okres, w którym nigdy nie robi się ciemno! Białe noce, dawały nam możliwość pokonywania niezliczonych kilometrów ścieżek. Na starcie wyprawy, okazało się jednak, że w lipcu 2017, Reykjavik na rower nie był gościnny: mglisto, zimno i ponuro z temperaturą ok 12 stopni. To nie napawało nas optymizmem. Dodatkowo, podczas drogi do pierwszego obozowiska, pogoda zmieniała się kilkukrotnie. W ciągu godziny mieliśmy deszcz, mgłę i słonce.
Nowy dzień – Snaran. Na pierwszy rzut oka, jak w Szkocji. czyli prawie jak w domu. Jedziemy po utartym gruncie, ale z każdym kilometrem upewniamy się, że ma to coraz mniej wspólnego ze Szkocją. Podłoże robi się miękkie, tworzy się zielony dywan i coraz gęstsza mgła. Po kilku kilometrach, nie jesteśmy już w stanie jechać, bo ścieżka robi się bardzo stroma. Czas wziąć nasze rumaki na plecy i rozpocząć wspinaczkę. Kilkadziesiąt metrów wyżej, teren zmienia się ekstremalnie z soczystej zieleni i pagórków w brązy kanionu i krajobraz jak z innej planety, F-11, aż się rwie do jazdy – wrażenia niesamowite. Woda przepięknie wyrzeźbiła islandzkie skały, a z takim widokiem, radość z jazdy rośnie i rośnie… Pierwszy raz w życiu, jedziemy w tak mistycznych warunkach. Ścieżka wije się lekko w dół dając nam wiele frajdy ze zjazdu, ale po chili robi się tak stromo, że dalsza jazda na rowerze, jest niemożliwa. Rowery na plecy i schodzimy po głazach. Na szczęście po 15 minutach, znowu pomykamy, tym razem wzdłuż strumyka. Z tej całej radości, nie zauważamy, że z każdym kilometrem, jesteśmy coraz bardziej mokrzy, to w niczym nie przeszkadza! Miejsca jakie przemierzamy i ścieżki którymi jeździmy w 100% rekompensują chłód i zmęczenie. Nagrodą dnia jest 5km w dół, fajnym singlem. Zmęczeni, ale niesamowicie zadowoleni pakujemy rowery do busa i jedziemy do bazy na gorąco komentować wrażenia z pierwszego długiego dnia.
Steamer, dzień drugi. Niedaleko Reykiaviku. Nazwa sugeruje nam, że pojedziemy wzdłuż gorących źródeł, z których słynie Islandia. Pogoda dużo lepsza temperatura ok 16 stopni, nie ma mgły. Ładujemy akumulatory podczas solidnego śniadania. Dzisiaj mamy do pokonania 20km i ok 1000mb przewyższenia, czyli będzie dużo ciężej niż wczoraj. Wyruszamy na miejsce zrzutu, już po drodze czuć zapach siarki i widać liczne gejzery. Trasa zaczyna się bardzo spokojnie asfaltem, który po kilkuset metrach, gwałtownie zaczyna się wznosić. Każdy metr w górę, rozgrzewa nasze mięśnie. Po kilkuset metrach wspinaczki robimy pierwszy postój, aby się zaaklimatyzować. Krajobraz zaczyna się zmieniać, dookoła turbiny parowe odzyskujące energię z gejzerów, widok niecodzienny, powiedziałbym księżycowy. Już po godzinie, pięknym łagodnym singlem, pokonujemy szybko kolejne kilometry, ale z kalkulacji wynika, że musimy jeszcze sporo podjechać. W oddali widać kolejne źródła, wszystko wskazuje, że są na naszej ścieżce. W malowniczej, nieziemskiej scenerii, czas mija szybko. Ścieżka znowu pnie się w górę a intensywny zapach siarki, doprowadza nas do niesamowitego miejsca… Liczne informacje o niebezpieczeństwie, dają nam do zrozumienia ze deptamy po gorącej ziemi i w każdej chwili możemy się solidnie poparzyć. Temperatura źródeł w okolicach 100 stopni, a zapach siarki, zaczyna już dokuczać – wiec szybka sesja zdjęciowa i jedziemy dalej.
Po chwili, jesteśmy w bezpieczniejszym miejscu, a para unosi się już za naszymi plecami. Krótka regeneracja i znowu ostro do góry. Wyspa nie odpuszcza. Kolejny raz nieprzyjacielska Islandia, zaczyna atakować. Tym razem owady! Są wszędzie i moskitiery stają się niezbędne. Zauważamy śnieg, może owady odpuszczą.
Po godzinie jesteśmy na przełęczy, wyżej już nie można. Stoimy w chmurach. Widoczność spadłą do kilku metrów. W nawigacji, pomagają nam gadżety elektroniczne, prowadząc nas precyzyjnie metr po metrze wzdłuż grani. Odnajdujemy ścieżkę, którą chcieliśmy zjechać i jedziemy po śniegu, ale najważniejsze, że w dół, choć nie jest to, to czego każdy rider enduro oczekuje. Zumbi radzi sobie świetnie. Z wielką lekkością pokonuje skały kamienie. Po mimo małego spadku terenu, jest frajda, kola 27 dają rade, nawet śnieg nie stanowi przeszkody.
Robi się coraz stromiej, rower zbudowany na ramie enduro F11 nabiera prędkości, zaczyna pokazywać swoje walory. Jest niesamowity! Mamy tylko jeden egzemplarz, ale każdy chce go mieć każdy chce poczuć jego zjazdową geometrię. Kilometry znikają, jeden za drugim. Okolica robi się znowu zielona, a my w szale radości, zapominamy o trudach wspinaczki. Naturalne przeszkody to kolejna atrakcja. Skoki dodają nam energii, każdy wiraż powoduje, że jedziemy jeszcze szybciej. Na dole, wiemy już, że jedna z cięższych tras w tym roku, została zdobyta! Jako kierownik imprezy mogę odmeldować, MY JOB IS DONE. Każdy marzy o odpoczynku – kierunek obóz i zasłużona kolacja.
Biała noc, godzina 23:00 Jedziemy regenerować nasze mięsnie do naturalnych gorących źródeł Reykjadalur to zaledwie poł godziny drogi od bazy wiec wszyscy, jak jeden, chcą skorzystać z tego co daje natura. Jest po północy, a wydaje się ze wczesne popołudnie. Amatorów nocnej kąpieli nie ma wielu. Na pierwszy rzut oka, sytuacja co najmniej dziwna, ale my nie mamy żadnego problemu, aby oddać się rozkoszom i regenerować organizm po ostatnich ciężkich dniach.
Dzień trzeci, przenosimy bazę w okolice miejscowości Vik Dzisiaj odpoczynek fizyczny, ale przed nami do pokonania ok 700 km samochodem. W planach mamy pojeździć na lodowcu i zobaczyć Diamond Beach i niesamowite wulkaniczne plaże. Droga nr 1, daje życie na Islandii. Wokół niej jest wszystko. Po przejechaniu wielu kilometrów, docieramy na wulkaniczne plaże, będące niewątpliwą atrakcja, ale my czekamy na lodowiec, dlatego szybko wracamy do busów i jedziemy kolejne kilka godzin, aż do celu. Późnym popołudniem docieramy pod lodowiec, którego co prawda nie widać, ale czuć jego chłód. Zabieramy rumaki, jesteśmy u podnóża lodowca i fiasko – nic nie widać jedynie dryfujące góry lodowe, które powoli, oddalają się w kierunku oceanu. Zawiedzeni wracamy, robimy ostatnie zdjęcia – musimy tu wrócić, może za rok. Pytamy siebie, czy jest w ogóle szansa, że trafimy tu kiedyś na dobrą pogodę. Niechętne, ostatnie spojrzenia, zza ramienia i nagle totalna zmiana! Chmury odpływają, a lodowy jęzor odkrywa się pomału.Svinafellsjokull w wolnym tłumaczeniu świński język .Aura nie pozwoliła nam, zobaczyć go w pełnej okazałości, ale widok części wystarczył, by poprawić nam humory. Podróżujemy dalej, wzdłuż wybrzeża do jednej z największych atrakcji turystycznych, wspomianej Diamonds Deach. Po dotarciu na miejsce, stoimy wpatrzeni w lodowe bloki, jak orki w statek. Widoki są niesamowite! Jest późno, ale przyjechaliśmy tu poskakać, więc na polodowcowym jeziorze, pełnym gór lodowych, szukamy dobrych dropów w pełni przekonując się znaczy Diamonds Beach. To lodowe bloki skalne, wyglądają jak porozrzucane na plaży diamenty od Tiffaniego.
Jest późno po północy a przed nami ok 400km do domu wiec pełni wrażeń wracamy do obozu. Dziś już nie ma odprawy lub planowania. Jutro trasa, którą Hans Ray i Steve Pat zainspirowali mnie że dzisiaj tu jestem. Trawese-ścieżka, na którą przyjeżdżają fanatycy mtb z całego świata. W planach dnia jutrzejszego, mamy przejechanie ok 20km z wymagającym długim podjazdem i 10 km niesamowitego zjazdu.
Godzina 8:15 rano – mamy ochotę na wielki finał W ostatni dzień pogoda, wynagradza nam wszystko. Piękny niedzielny poranek, słonce pięknie ogrzewa okolicę, więc pora, też na nas. Podjazd po utwardzonej kamienistej drodze, wijącej się pomiędzy wulkanem Eyjafjallajökull a lodowcem Myrdalsjökull, zaczyna się jak zwykle ostro ponad 15% i nie jest przeszkodą dla roweru F11, który nie tylko wspaniale zjeżdża, ale równie dobrze się wspina. Pomijam już, że indywidualna geometria, może pozwolić na scalenie ridera z rowerem. W końcu i mi przypadł zaszczyt go dosiąść. Pierwsze wrażenia – brak wrażeń, czyli jest dobry, piekielnie dobry, by sprostać moim wymaganiom, a nie jest łatwo Zumbi jednak potrafi! Naprawdę, ciężko komukolwiek dorównać mojego tempa na F-11. Szybko się wznoszę, by uwiecznić krajobraz, na kilku prywatnych fotkach i spokojnie poczekać na resztę. Przed nami lodowiec, obok wulkan, a za plecami woda. Coś niesamowitego, po kilku kilometrach wspinaczki słychać jej szum. Podjeżdżamy bliżej i ukazuje nam się mały, ale piękny – pierwszy z wielu wodospadów na dzisiejszej trasie. Robi się gorąco. Wspinamy się wyżej, nie jest już tak ciężko jak na początku, lecz ciągle w górę. Mijamy kolejne wodospady, choć nie robią już na nas takiego wrażenia jak ten pierwszy. Upragniony koniec wspinaczki. Czas na odpoczynek. Konsumujemy zapasy żywieniowe, chwila drzemki i krótka sesja fotograficzna. Po tych wszystkich przyjemnościach przechodzimy do sedna tej wyprawy, czyli 10km genialnego, naturalnego singla i nikomu Zumbiacza nie oddam!
Najpierw powoli, po wielkich kamieniach (100% przejezdne). Nabieramy prędkości, podłoże zmienia się w klasyczną dla wyspy, cienką brązowa linię, przecinającą wszechobecna zieleń. Bardzo nas cieszy ta brązowa „kreska”, która wije coraz stromiej. Metrów z wysokości ubywa i kilometry też uciekają.
Nagle słychać goroźny szum, nie taki jak poprzednio. Zatrzymujemy się i podziwiamy wielki wodospad – jest niesamowity, kilka fotek to standard. Ale nerwowo pragniemy pomykać w dół, najlepsza ścieżką jaka poznaliśmy w Islandii. Bez postojów mijamy kolejne wodospady, jadąc coraz szybciej, a zatrzymujemy się dopiero w połowie trasy, gdzie Islandia nas, znowu zaskoczyła. Rzeka tworzy tu niesamowite przedstawienie! Na Zumbi jadę jako pierwszy, tworze z nim, niezły duet i coraz bardziej go lubię. Już sam nie wiem czego chce, więcej jazdy czy tej natury, która notabene jest tak niespotykana. Chłopaki jada w szeregu. Lekkość, przyjemność jaką wszyscy doświadczamy, powoduje ze już nikt nie pamięta tych ciężkich momentów zrezygnowania, wyczerpania i wkur…nia. Ciśniemy mocno, pojawia się więcej turystów, widać asfalt i uświadamiamy sobie, że to już jest koniec. Dojeżdżamy do wodospadu Skogafoss, jednego z najpiękniejszych na wyspie, wielkiego i groźnego, który co roku przyciąga na wyspę, miliony turystów. Dla nas to już koniec.
Ale jakoś tak, u podnóża wodospadu, budzi się w nas dzikość! Dopadamy jeszcze raz rowery i nie patrząc na nic jedziemy prosto w serce wodospadu, tańczymy taniec zwycięztwa! Oczyszczenie! Katharsis!
I tak, coś co było kiedyś odległym marzeniem, jest już historią. Job is done mission completed.